Wersja domyślna

Prof. Zofia Szweykowska – Kulińska. Gen naukowca

Prof. Zofia Szweykowska – Kulińska, fot. Władysław Gardasz
Prof. Zofia Szweykowska – Kulińska, fot. Władysław Gardasz

Z prof. Zofią Szweykowską – Kulińską z Wydziału Biologii rozmawia Magda Ziółek

 

Pochodzi Pani z rodziny o długich tradycjach naukowych. Zastanawiałam się, jak były one przekazywane. Ponoć prof. Zygmunt Szweykowski, pani dziadek i wybitny historyk literatury, miał zwyczaj włączać swoich trzech synów do rozmów, rozwijając w nich w ten sposób ciekawość świata. 

Jeśli pani pozwoli, opowieść o mojej rodzinie chciałabym zacząć nieco wcześniej, od Wojciecha Anzelma Szweykowskiego, pierwszego rektora Uniwersytetu Warszawskiego, wybitnego językoznawcy, pedagoga, członka Warszawskiego Towarzystwa Naukowego.   Ilekroć jestem w Pałacu Staszica w Warszawie i mam okazję oglądać obraz wiszący na I piętrze, uwieczniający dysputy naukowe prowadzone między innymi przez mojego przodka, to uderza mnie podobieństwo rodzinne, może nie do mnie, a do braci mojego dziadka Szweykowskiego. To chyba pierwszy „naukowy” trop w mojej rodzinie. 

Potem jest mój dziadek – wspomniany przez panią Zygmunt Szweykowski, który w 1939 roku przyjął w Uniwersytecie Poznańskim Katedrę Literaturoznawstwa. Jak wiemy z historii, wybuchła wojna, dziadek więc włączył się w działalność tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich, który działał w Warszawie i był w pewnym sensie  kontynuacją UP, pełniąc funkcję dziekana Wydziału Humanistycznego. Wiąże się z tym pewna anegdota. Kilka lat temu brałam udział w uroczystości wmurowania tablicy upamiętniającej dziadka w Collegium Maius. Obecny na wydarzeniu uczeń dziadka prof. Edward Pieścikowski wspominał, że ten lubił opowiadać, że dziekanem został nie dla swoich dużych zdolności organizacyjnych – bo tak nie do końca było – ale dlatego, że miał… rower. To rzeczywiście mogło mu ułatwić przemieszczanie się pomiędzy tajnymi kompletami w Warszawie. 

Dziadek Szweykowski był historykiem literatury, specjalizował się w czasach pozytywizmu a jego zawodową pasją była twórczość Bolesława Prusa. W domu przechowuję kilka wydań tego autora z notatkami dziadka spisanymi ołówkiem na marginesie. Chciałabym je przekazać Uniwersytetowi, aby znalazły swoje właściwe miejsce. Dziadka znam głównie ze wspomnień. Wprawdzie nie pamiętam dysput, o które pani pyta, ale pamiętam, że dziadek bardzo lubił muzykę a zwłaszcza operetki. „Zemstę Nietoperza” znał podobno na pamięć. Ze swoimi synami często chodził na koncerty. Wszyscy trzej poszli drogą naukową: Piotr, najmłodszy, był  doktorem  habilitowanym fizyki na UAM, niestety zmarł przedwcześnie, mój drugi stryj, Zygmunt Szewykowski - mówiliśmy na niego stryj Zyzio - był profesorem muzykologii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, zmarł półtora roku temu. Natomiast mój tata  był profesorem biologii,  systematykiem roślin i genetykiem populacyjnym.

Podobnie jak pani mama?

W jej rodzinie nie było wprawdzie tradycji naukowych, były za to ziemiańskie, ale z takim mocnym ukierunkowaniem na pracę u podstaw. Jeden z braci mojej babki Michał Grobelski od strony mamy był założycielem pierwszego oddziału ortopedii w Poznaniu, jego uczniem był prof. Wiktor Dega. W trakcie drugiej wojny światowej mój wuj działał w AK, walczył w Powstaniu Warszawskim, za co po wojnie w PRL-u nie pozwolono mu wrócić na stanowisko ordynatora ortopedii w Poznaniu. Przeniósł się zatem do Bydgoszczy, gdzie kontynuował swoją praktykę ortopedyczną, zresztą z sukcesem, wiele osób wspomina go jako znakomitego lekarza. Moja mama, prof. Alicja Szweykowska, wprowadziła na UAM badania dotyczące hormonów roślinnych. Była to w tamtych czasach tematyka absolutnie nowatorska.

Dorastanie w takiej rodzinie to wyzwanie dla młodego człowieka, obciążenie? 

Moje dzieciństwo to przede wszystkim moi rodzice, siostra Marynka, moja  ukochana babunia Helena (matka mojej mamy) … i książki. Jak pamiętam, były wszędzie, w moim domu rodzinnym, w domu dziadków. Jeśli coś wyniosłam z domu rodzinnego, to na pewno miłość do książek, to moi najwierniejsi towarzysze.

 

Jerzy Szweykowski z córkami (po lewej Marynka Szweykowska-Muradin, po prawej Zofia Szweykowska-Kulińska)

 

Myślę, że byłam dzieckiem nieokiełznanym, tak mniej więcej do VI klasy szkoły podstawowej. Nauka mnie nie interesowała. Pamiętam, że jak tylko mogłam uciekałam z domu i bawiłam się z innymi dzieciakami, graliśmy  w skakankę,  gonito czy szukano. Mieszkaliśmy wówczas na ul. Szydłowskiej w Poznaniu, w blokach należących do Wyższej Szkoły Rolniczej (dziś Uniwersytet Przyrodniczy). Było tam też kilka mieszkań, które użytkowali pracownicy Uniwersytetu, m.in. prof. Maciejewski z polonistyki, uczeń dziadka, no i my. Tam właśnie prowadziłam intensywne życie podwórkowe.  

A co wydarzyło się w VI klasie, że zmieniła się pani perspektywa?

Wciągnęły mnie książki. Zainteresowałam się archeologią, jak zapewne wiele osób w tym wieku. Potem przyszła pora na paleontologię a z nią znacznie wzrosło moje zaangażowanie w naukę. Jestem wdzięczna rodzicom za to, że wówczas wkładali nam do głowy, jak ważna jest nauka i ukończenie szkół, uważam, że to są bardzo istotne elementy naszego życia. Z domu pamiętam też długie rozmowy. Mieliśmy zwyczaj wspólnie, co poniedziałek, oglądać Teatr Telewizji a w czwartki Kobrę. Potem godzinami dyskutowało się o tym, rozważając grę aktorską, interpretacje ról, czy po prostu snując możliwe rozwiązanie zagadek kryminalnych.  

Czy w tych rozmowach pojawiał się uniwersytet?

O uniwersytecie rodzice rozmawiali między sobą. Mam w pamięci strzępy takich rozmów, ale to była taka wymiana uwag na temat wspólnych znajomych, czy wydarzeń w pracy. Ze mną i moją siostrą raczej o tym nie rozmawiali. Rodzice byli mocno związani z Uniwersytetem. Czasem, jak sobie pomyślę, że jestem trzecim pokoleniem pracującym na tej uczelni, to bardzo się wzruszam. To sprawia, że jestem z UAM silnie związana emocjonalnie. Kilkukrotnie miałam możliwość zmiany pracy ale zawsze powtarzałam, że nie potrafiłabym tego zrobić.  

Odnalazłam w archiwum ŻU artykuł poświęcony pamięci pani rodziców. Są to osoby niezwykle zasłużone dla uniwersytetu. Czy to właśnie dzięki nim zapragnęła pani studiować biologię… 

Rzeczywiście, zainteresowanie biologią wyniosłam z domu. Pamiętam, jak przy okazji różnych wyjazdów rodzinnych zbierałyśmy z siostrą dla taty pewne określone rośliny. Obie  traktowałyśmy to bardzo poważnie i jednocześnie bardzo lubiłyśmy to. Pewnego razu, kiedy zbierałyśmy kwiaty i nasiona w Tatrzańskim Parku Narodowym, zaczepił nas jeden pan, zdziwiony po co to robimy. Po rodzicach z pewnością odziedziczyłam pasję obserwacji natury. 

Dziadek, Zygmunt Szweykowski, Marynka Szweykowska-Muradin, prababcia Aniela Janiszewska, tata Jerzy Szweykowski, mama Alicja Szweykowska, Zofia Szweykowska-Kulinska i Zygmunt Szweykowski (brat taty)

 

Czyli jest coś takiego jak gen naukowy? 

Myślę, że tak. Ciekawość świata, dążenie do odkrywania, jak on funkcjonuje -  to są cechy, które się dziedziczy. Ja na pewno mam to „coś” w sobie. To tkwi w sposobie, w jaki drążę temat, staram się zrozumieć, odkryć coś, co chciałabym wiedzieć. A kiedy w końcu to poznaję, to czuję wielkie szczęście, satysfakcję i spełnienie. To są niezwykle ważne momenty w moim życiu. Oczywiście w tych odkryciach towarzyszą mi moi współpracownicy, ale myślę, że w interpretacji danych jestem dobra. Wsparcie i radość dają mi również mój mąż, dzieci i moje ukochane wnuki. 

Kilka lat temu w Forum Akademickim ukazał się artykuł o pani rodzinie, pojawia się w nim spostrzeżenie, że cechą wspólną Szweykowskich jest podejmowanie wyzwań czy też tematów, których wcześniej nikt nie podejmował. Zgodzi się pani z tą opinią? 

Jeśli miałabym odnieść to do siebie, to powiedziałabym, że zawsze interesowały mnie organizmy nieco odmienne od tych, na których pracowali moi koledzy. Swoją pracę naukową rozpoczynałam u prof. Jacka Augustyniaka, to była końcówka lat 70 ubiegłego wieku, biologia molekularna była wówczas w powijakach. Mój promotor doskonale rozumiał konieczność jej rozwijania, z wykształcenia był jednak chemikiem; dla niego organizmy, na których pracował, nie były tak ważne jak procesy w nich zachodzące. W laboratorium pracowaliśmy na zarodkach pszenicy, które otrzymywaliśmy z młyna i to tyle, nikt nie dociekał, co to za odmiana.   

Natomiast ja swoje własne badania rozpoczęłam na wątrobowcach, które z kolei były domeną mojego ojca. Tata  badał je technikami genetyki populacyjnej i systematycznej, zostawił wiele prac na temat  szaty wątrobowców Polski. Ale nie miał do dyspozycji narzędzi biologii molekularnej, które powoli stawały się moją domeną. W jednej z moich pierwszych samodzielnych prac udało mi się udowodnić na poziomie molekularnym coś, co mój ojciec proponował stosując narzędzia biochemiczne, to była ogromna satysfakcja. 

Po doktoracie wyjechałam na stypendium Aleksandra Humboldta do Instytut Biochemii w Würzburgu Z perspektywy czasu myślę, że ten wyjazd był kluczowy dla mojego rozwoju naukowego. Był rok 1988, w Polsce, wiadomo, przaśnie i biednie. Tam poznałam ludzi, którzy doskonale opanowali techniki laboratoryjne, mieli do dyspozycji aparaturę i odczynniki, o których my w Poznaniu mogliśmy sobie tylko pomarzyć. Na szczęście szybko zrozumiałam, że mam znacznie lepsze przygotowanie teoretyczne wyniesione z UAM, a jeśli rozumie się eksperyment i potrafi go zinterpretować, to zaległości aparaturowe bardzo łatwo można nadrobić. I tak się stało.

Po powrocie  dość szybko się habilitowałam  no i wtedy mogła już pomyśleć, czym tak naprawdę chcę się zająć. Na świecie  modelowym organizmem roślinnym jest rzodkiewnik pospolity (Arabidopsis thaliana) – to na nim pracowałam na początku, a model ten wprowadził do naszego Instytutu prof. Artur Jarmołowski. Później zainicjowałam molekularną ścieżkę badań na wątrobowcach.  Kiedy w 2000 roku odkryto mikroRNA, włączyłam się w tę tematykę dalej pracując na Arabidopsis, a nieco później również na wątrobowcach -  które w tym aspekcie stanowiły całkowitą  terra incognita.

Dodatkowo prowadzę też podgrupy badawcze, w których zajmujemy się badaniem jęczmienia i ziemniaków. Na tym polu również mamy sporo osiągnięć. To taka trochę kalkulacja: jeśli postawi się bardziej praktyczne pytanie badawcze, to znacznie łatwiej zdobyć środki finansowe. Wówczas cała sztuka polega na tym, aby wygospodarować sobie jeszcze czas na badania tego, co rzeczywiście nas frapuje.  Dla mnie takim bardzo ważnym zagadnieniem jest zrozumienie na poziomie molekularnym pewnych reakcji roślin  determinujących  cechy agronomiczne, a zachodzących pod wpływem zmian klimatycznych jakimi są między innymi wysoka temperatura czy susza. Jeśli dobrze poznamy te mechanizmy, będziemy mogli uzyskać odmiany roślin uprawnych lepiej przystosowane do  zachodzących zmian klimatycznych. 

Nauka jest dla pani misją?

Tak, zawsze uważałam, że należy realizować marzenia, robić to, co nas naprawdę interesuje. Dawniej wystarczyło postawienie ciekawego pytania, aby uzyskać grant. Niestety, w ostatnich latach coraz trudniej o to. Naukowcom poprzez ukierunkowanie strumieni finansowania narzuca się, co mają badać, jak pracować. 

Nauka jest moim życiem, kocham to. Po drodze oczywiście jest stres, aby ktoś inny przede mną nie odkrył tego, nad czym pracuję. W przypadku wątrobowców nie mam aż tak dużej konkurencji, ale w przypadku rzodkiewnika uczestniczymy w pewnym wyścigu. W sumie aż tak źle na tym nie wychodzimy, jesteśmy dobrze rozpoznawalni na tym polu, mamy dobre wyniki. 

Bardzo lubię pracować z młodymi ludźmi, ukierunkowywać ich zainteresowania. Z wiekiem staję się łagodniejsza, mimo że mam opinię osoby stanowczej i wymagającej. Ale taka właśnie jest praca naukowa – trzeba od siebie wymagać. Myślę, że jestem dobrym przykładem na to, że warto to robić. 

Wspominała pani, że książki są ani najwierniejszymi towarzyszami? Czy są to jakieś konkretne pozycje? 

Moja miłość do książek zaczęła się od Tolkiena. Miałam może 11 lat, kiedy moja ciocia Deja Lehmann-Szweykowska (obecnie emerytowany profesor fizyki na UAM) pożyczyła  mi I tom „Władcy Pierścieni”. Pamiętam, że byłam wówczas chora, leżałam w łóżku, tak wciągnęłam się, że w trakcie lektury temperatura skoczyła mi chyba o parę kresek. To książka mojego życia; czytałam ją po angielsku, niemiecku i polsku oczywiście. Potem był także „Hobbit”, który do dziś mnie rozczula i rozbawia, zwłaszcza kiedy uświadomię sobie, że sympatyczne stworzenia z Hobbitonu ukazują  niektóre przywary Anglików. Jednym z  mieszkańców  Hobbitonu jest Hobbit o nazwisku Proudfoot, czyli Dumna Stopa. Kiedy kilka lat temu gościł w naszym Instytucie  wspaniały naukowiec  Brytyjczyk, prof. Nick Proudfoot. Aby rozluźnić atmosferę podczas oficjalnej kolacji zaczęłam opowiadać, że jego nazwisko jest mi szczególnie miłe, ponieważ znam je z trylogii Tolkiena. Jak się okazało, nie był to przypadek. Profesor wyjaśnił, że jego rodzinny dom sąsiadował z domem pisarza, który to  nazwisko wykorzystał w swojej powieści.  

Oprócz Tolkiena lubię też Sapkowskiego, zwłaszcza jego Trylogię Śląską. Nie zachwyciła mnie za to „Diuna” Franka Herberta. A z ostatnich lektur czytam właśnie komedię Plauta „Turkuć podjadek” w tłumaczeniu Ewy Skwary, wybitnej pani profesor filologii klasycznej, pracującej na UAM. Ostatnio spotkałyśmy się z panią profesor i otrzymałam od niej egzemplarz tej komedii. Prof. Skwara jest niezrównana, jeśli idzie o znajdowanie smaczków słownych i odtwarzanie ich w języku polskim, np. żołnierz rzymski, które robi wiele rumoru i awantur w jej tłumaczeniu, nazywa się Rabanorwetes – cudnie, prawda?

zob. też Prof. Józef Barnaś. O krok od Nobla

A moją drugą pasją są porcelanowe figurki.  W latach 50 ubiegłego wieku, wielu utalentowanych artystów pracowało w nowopowstałym  Instytucie Wzornictwa Przemysłowego. Projektowali oni meble oraz przedmioty dekoracyjne dla domów, w tymi figurki porcelanowe. Figurki te, tak naprawdę małe dzieła sztuki,  produkowały następnie fabryki porcelany  w Ćmielowie, Bogucicach, Chodzieży czy Karolinie.   W ten sposób wspaniały design trafił pod strzechy. Z dzieciństwa pamiętam stojące na telewizorach  figurki sarenki  czy murzyna z tam-tamem. Figurki kolekcjonuję od 2001 roku i mam już pokaźną kolekcję, ale ciągle znajduję coś, co chciałabym mieć.  

Czy jest pani osobą spełnioną zawodowo?

Tak. Czuję się spełniona ale to poczucie nie sprawia, że nie mam już ochoty do pracy. Wprost przeciwnie! 

Nauka Wydział Biologii

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.