Wersja domyślna

Sławomir Pietras – człowiek bardzo operowy

W ramach cyklu spotkań z absolwentami Wydziału Prawa i Administracji w maju odbyło się spotkanie ze Sławomirem Pietrasem, dyrektorem teatrów operowych, publicystą i absolwentem Wydziału Prawa i Administracji, człowiekiem-instytucją polskiej sceny operowej. 

 

– Szczycimy się tym, że nasz wydział ma długą tradycję. W ubiegłym roku świętowaliśmy 105-lecie istnienia. W tym czasie wykształciliśmy ponad 50 tys. studentów. Myślimy o wszystkich – tych sprzed lat i tych dzisiejszych. Dla mnie, jako dziekana, równie ważne jak rozwój i przyszłość wydziału jest pielęgnowanie pamięci o jego historii. Dlatego organizujemy takie spotkania – mówił prowadzący wydarzenie prof. Tomasz Nieborak. – Dyrektora Pietrasa spotkałem na premierze w Teatrze Muzycznym. Podczas rozmowy zaproponowałem spotkanie – i, ku mojej radości, zgodził się. Wspólnie ustaliliśmy jego tytuł: „Z Wydziału Prawa do Opery”. 

 

Spotkanie miało formę gawędy – pełnej anegdot, z niespiesznym rytmem, swobodnym przeskakiwaniem między wątkami, barwnym językiem i szczyptą autoironii. I – jak przystało na człowieka operowego – nie mogło zabraknąć emocji. 

– Kiedy zainteresowałem się operą? To pewnie zaczęło się wraz z moim urodzeniem. Ale zanim przejdziemy do muzyki, muszę sprostować pewien mit: nie jestem poznaniakiem! Jestem Zagłębiakiem Śląsko-Będzińskim. Chociaż rzeczywiście od 53 lat mieszkam w Poznaniu – i to cały czas w tej samej dzielnicy. Najpierw w sześcioosobowym pokoju w akademiku przy Dożynkowej 9, potem w dwupokojowym mieszkaniu na osiedlu Przyjaźni. W końcu dorobiłem się domu na Cytadeli – z czego jestem bardzo zadowolony do dziś. 

 

Swoją drogę zawodową Sławomir Pietras rozpoczął w Krakowie, gdzie zapisał się na Uniwersytet Jagielloński.  

– Zdałem na prawo – a konkurencja była wówczas ogromna, około dziewięciu kandydatów na jedno miejsce. Rodzice byli bardzo dumni. Kiedy spacerowaliśmy po niedzielnej mszy św. w kościele Św. Trójcy w Będzinie, znajomi pytali szeptem: „A ile to państwa kosztowało?”. To była moja pierwsza „postsukcesowa” klęska. 

Kraków jednak przyszłego dyrektora scen operowych nie zachwycił. Powodów było wiele: surowe zasady panujące na wydziale, źle ulokowane uczucia („mimo że byłem już wówczas człowiekiem bardzo operowym – zakochałem się w pewnej dziewczynie, która tak odciągała mnie od studiów, że nigdy pewnie bym ich nie skończył”), w końcu samo miasto.  

– Kraków mnie nie porwał. Opery grano dwa razy w tygodniu: w niedziele o czternastej – kiedy nie wiadomo było, co wybrać: obiad czy operę – i poniedziałki o dziewiętnastej, kiedy wszystkie teatry operowe na świecie mają wolne! Przełomowy stał się list od szkolnego kolegi, studenta medycyny. Napisał on tak: „Przenieś się do nas do Poznania, tu opera gra codziennie”. Tak też zrobiłem.  

 

– Na UAM poczułem, że student coś znaczy. Miałem to szczęście, że trafiłem w środek epoki legendarnego prof. Zygmunta Ziembińskiego. Na roku byłem z panią premier Hanną Suchocką.  

W konkursie krasomówczym za to przegrałem z prof. Marią Zmierczak – ona zajęła pierwsze miejsce, ja dopiero drugie. To na chwilę ostudziło moje prawnicze ambicje. A marzyłem o adwokaturze! Imponował mi mecenas Stanisław Hejmowski – legendarny obrońca robotników, uczestników Poznańskiego Czerwca. Ale wtedy wkroczyła do mojego życia Danuta Baduszkowa – wybitna reżyserka, wieloletnia dyrektorka Teatru Muzycznego w Gdyni, a prywatnie matka mojej koleżanki. Koleżanka dała mi wprawdzie kosza, ale za to z Baduszkową przyjaźniłem się do końca jej życia. To ona pewnego razu powiedziała mi: „zostaniesz dyrektorem teatru”. Ta myśl od razu mi się spodobała, nie wiedziałem tylko, jak tego dokonać.  

Zob. też. Zygmunt Ziembiński „Gandhi”. Nauczyciel nauczycieli

 

W realizacji tego marzenia Pietrasowi pomogła publicystyka. Zaczął pisywać do „Gazety Poznańskiej”, „Tygodnika Nurt” , był także redaktorem audycji „Margines muzyczny” nagrywanej dla polskiego radia.  

– Dzięki tej działalności zaproponowano mi, abym został dyrektorem artystycznym Estrady Poznańskiej. Miałem wówczas zaledwie 26 lat i jedną wadę – nie bardzo znałem się na piosenkarstwie. Dość powiedzieć, że już w połowie sezonu wystawiłem „Krainę uśmiechu”, z którą objechałem wszystkie polskie miasta i wsie. 

 

Na stanowisko asystenta dyrektora Opery Śląskiej zarekomendowała Pietrasa Maria Fołtyn. Młody człowiek interesujący się sztuką operową, założyciel Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Opery, zyskał aprobatę władz. Był z tym jednak pewien problem, jak tłumaczy sam zainteresowany.  

– Takiego stanowiska formalnie nie było w teatrze operowym. Na Śląsku taka potrzeba wynikła z faktu, że wszyscy dyrektorzy kopalń mieli swoich asystentów, tylko dyrektor opery nie miał. Trzeba zatem było takie stanowisko stworzyć. Tak trafiłem do Opery Śląskiej.  

Jak się okazało, to doświadczenie zawodowe nie należało do najbardziej udanych. Przełożony Sławomira Pietrasa, który miał go kształcić na dyrektora teatru, nie do końca zyskał autorytet ucznia. A ten, jeśli tylko mógł, nie robił tego, co dyrektor mu kazał. Niemniej jednak już w tym okresie został uznany za utalentowanego. 

 

– Uznano mnie za geniusza. Może dlatego, że wychowałem się na widowni Opery Śląskiej i znałem tam wszystkich, od portiera po garderobiane. A było to tak. Z Będzina, w którym mieszkałem, do Bytomia kursuje autobus linii 42. Kiedy tylko skończyłem lekcje, biegłem do matki, a ta dawał mi 10 zł na autobus. Tylko że to 10 zł starczało mi na bilet w dwie strony, który kosztował 9,20 zł. Najtańszy bilet do opery zaś aż 6 zł. Zaprzyjaźniłem się zatem – a miałem wtedy lat około 12 – z bileterkami, i one zaczęły mnie wpuszczać za darmo. Ta historia ma też swój finał. Otóż kiedy w pierwszych miesiącach mojej pracy w Warszawie przyjechałem do Opery Śląskiej, szefowa szatniarek przywołała mnie dobrze mi znanym ruchem ręki i powiedziała: „Panie Dyrektorze Opery Narodowej, składamy panu najlepsze życzenia i gratulacje, ale przy okazji chciałybyśmy zaznaczyć – a wokół nas ustawiły się też inne szatniarki – że gdybyśmy pana od dziecka za darmo nie wpuszczały do opery, to nic by z pana nie wyrosło”. Wzruszyłem się wtedy jak nigdy.  

 

Po Operze Śląskiej przyszedł czas na Wrocław. Sławomir Pietras miał wówczas 27 lat i – jak wspomina z charakterystycznym dla siebie humorem – stało się to trochę przez „przypadek”. 

– Pojechałem do Wrocławia na uroczystość 20-lecia opery, kiedy okazało się, że dyrektor tej sceny wsiadł do samolotu i uciekł z kraju. Teatr został bez dyrektora. Tak niespodziewanie dla siebie otrzymałem propozycję, którą po namyśle przyjąłem.  

Początki były jednak trudne. Środowisko przyjęło go bardzo podejrzliwie i krytycznie. Plotkowano nawet, że jest synem jakiegoś wiceministra z Warszawy. Spadochroniarzem. Przełom nastąpił dzięki... fortepianowi.  

– Pod gabinetem dyrektora była sala z fortepianem. To były moje pierwsze dni dyrektorowania. Słyszę, że grają „Wesołą wdówkę”. Wołam sekretarkę i pytam: „Dlaczego oni grają «Wesołą wdówkę»? Przecież nie mamy jej w repertuarze, a między 10 a 14 należy ćwiczyć tylko bieżący repertuar”. Sekretarka przekazała tę uwagę zespołowi. I wtedy oni zorientowali się, że znam się na operze, wiem, co to „Wesoła wdówka” – i zaczęli traktować mnie poważniej – puentuje Pietras. 

Na dorobek Sławomira Pietrasa, co padło podczas spotkania, składa się blisko 320 premier i gali operowych, które wystawił na największych scenach w Polsce. Trudno z takiej powodzi sukcesów wybrać jedno wydarzenie. Niektóre spektakle jednak szczególnie zapisały się w jego pamięci – zwłaszcza te, które odniosły sukcesy międzynarodowe.  

– Niewątpliwie do wielkich sukcesów zaliczam te spektakle, które wygrały w konkurencji europejskiej. Na festiwalu w Carcassonne we Francji czy przy otwarciu teatru Vittorio Emanuele w Mesynie – wspomina. Teatr Wielki w Łodzi, którym wówczas kierował, wygrał europejski przetarg na otwarcie odbudowanego po 80 latach teatru zniszczonego przez trzęsienie ziemi.  

– Pojechaliśmy tam z 11 tytułami czterema samolotami i jedenastoma wielkimi ciężarówkami. Zagraliśmy w sumie aż 36 spektakli. To był wielki wyczyn i wielkie wydarzenie – mówi. 

 

Choć pracował w wielu miastach – był dyrektorem opery we Wrocławiu (3 lata), w Łodzi (10 lat), dwukrotnie w Warszawie – to właśnie Poznań, gdzie spędził 16 lat, zajmuje w jego sercu miejsce szczególne. 

– Chciałbym się skupić na czymś, co było w moim dorobku zawodowym związane z gmachem pod Pegazem. Sukcesem było to, że utrzymałem się na stanowisku – co nie jest ani oczywiste, ani proste – podkreśla z uśmiechem.  

– Ale temu poświęciłbym osobne spotkanie – w aspekcie prawniczym, bo często pytano mnie: jak to jest, że pan prawnik rządzi operą? A czemu nie? 

Pietras zaznacza, że to właśnie wykształcenie prawnicze dało mu nie tylko narzędzia do zarządzania, ale i odwagę, by mierzyć się z wyzwaniami, jakie stawiało przed nim „dyrektorowanie”.  

 – Nasze studia dają taką wszechstronność, że ktoś taki jak ja, od dziecka zakochany w operze, może mieć odwagę, by kierować teatrem. I wykształcenie prawnicze wcale mu w tym nie przeszkadza. 

I jakby na dowód tym słowom Sławomir Pietras opowiada o tym, jak po przejściu na emeryturę powrócił do swoich zainteresowań publicystycznych.  

 

– W tygodniku „Angora”, w którym od 17 lat piszę felietony, wpadłem kiedyś na pomysł, żeby zacząć cykl „Alfabet dla zaawansowanych”. Co tydzień coś mi przychodziło do głowy i pisałem, pisałem… aż uzbierała się z tego książka – opowiada.  

Teraz jego czytelnicy mogą śledzić kolejny cykl – „Listy do nieżyjących”. 
– Okazało się – w co na początku szczerze wątpiłem – że ten cykl cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Ludzie chcą wiedzieć, co autor, taki jak ja, ma jeszcze do powiedzenia tym, z którymi za życia nie zdążył wszystkiego wyjaśnić. 

Dotychczas powstało już pięć tomów jego felietonów i cykli publicystycznych, a w głowie ma – jak mówi – „co najmniej kolejne pięć”.  

– To wszystko odciąga mnie od książek, które naprawdę chciałbym napisać – o moim rodzinnym Zagłębiu, o pokoleniach poznańskich prawników. Ale żeby to zrobić, muszę jeszcze trochę doszlifować swój talent pisarski – mówi. – Zacząłem działalność literacką bardzo późno. I winny jest temu nasz wydział – bo gdybym poszedł na polonistykę, to Reymontem zostałbym dużo wcześniej – żartuje. 

 

Spotkanie ze Sławomirem Pietrasem połączone było z promocją książki „Alfabet dla zaawansowanych”. Na koniec autor trochę na prawach bisu przytoczył jedną anegdotę, tym razem zaczerpniętą z historii tam zawartych. Oddajemy głos Pietrasowi. 

– Przyjaźniłem się z Mirą Zimińską. Ja byłem wówczas najmłodszym dyrektorem teatru w Polsce, a ona – najstarszą dyrektorką. Żeby mnie wesprzeć, zapraszała mnie raz do roku w Dzień Dziecka na kolację. Mieszkała na pierwszym piętrze kamienicy przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Na parterze mieściły się jakieś pomieszczenia Izby Rzemieślniczej. 

Podczas jednej z takich kolacji Mira niespodziewanie mówi do mnie:  

– Wiesz co? Tu na dole, w warsztacie, przed wojną pracował czeladnik krawiecki, który później dostał Nagrodę Nobla. 
Zatkało mnie. Pomyślałem: „matko święta, staruszce wszystko już się miesza – jak się teraz zachować?”. 

Tymczasem w kuchni jej służąca Jasia trzaskała garnkami, coś tam zmywała, ale oczywiście wszystko słyszała. Mira, widząc moje skonfundowanie, woła przez drzwi: 
– Jasia, jak się nazywał ten czeladnik z dołu, co dostał Nobla? 
A Jasia bez wahania odpowiada: 
– Reymont, proszę pani. 

I rzeczywiście – na tym domu wisi dziś tablica, że Reymont przez pewien czas był tam czeladnikiem krawieckim. 

 

Wydarzenia Wydział Prawa i Administracji

Ten serwis używa plików "cookies" zgodnie z polityką prywatności UAM.

Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza jej akceptację.