Propaganda ewoluuje wraz z mediami społecznościowymi. Jak ten proces wpływa na nasze postrzeganie wojny i dlaczego edukacja medialna to klucz do walki z fałszem? Z dr. Jakubem Jakubowskim z Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa rozmawia Ewa Konarzewska-Michalak.
Jak propaganda zmieniła się od czasu wejścia do masowego użytku mediów społecznościowych?
– Propaganda towarzyszy nam od zawsze, a rozwój technologii sprawia, że szybko ją wykorzystuje. Filmy Reni Riefenstahl, powstałe w złotej erze kina, doskonale pokazują, jak szybko propagandziści dostrzegli potencjał nowych środków przekazu jako narzędzi politycznej propagandy. Tak jest i dziś.
Żyjemy w czasach wyjątkowo konfliktowych, wojna toczy się tuż za naszymi granicami. Inwazję Rosji na Ukrainę można nazwać pierwszą „tiktokową” wojną, a być może nawet pierwszą, w której znaczącą rolę odgrywa sztuczna inteligencja.
Nowoczesne media zmieniają sposób, w jaki przekonujemy ludzi do swoich politycznych racji. Serwisy społecznościowe są dziś bardziej spersonalizowane. To już nie tylko państwo czy propagandziści za biurkami decydują, jak kształtować opinię publiczną. Często to zwykli ludzie tworzą filmy z frontu, które wydają się bardziej wiarygodne, bo badania pokazują, że ufamy im bardziej niż oficjalnym źródłom. Media społecznościowe łączą różne formy przekazu – obraz i muzykę przyprawioną emocjami, które mają kluczowe znaczenie w propagandzie. Względnie nową technologią są drony, które dostarczają spektakularne ujęcia wojny.
Propaganda bardzo się zmienia, również w swoim najgłębszym założeniu. Kiedyś przekazy propagandowe posługiwały się głównie kłamstwem: zawyżano liczbę ofiar w trakcie wojny, oskarżano wroga o najgorsze możliwe zbrodnie. Dziś jesteśmy już wiele kroków dalej. Rosyjska propaganda posługuje się kilkudziesięcioma wersjami opisania jednego wydarzenia. W momencie, kiedy człowiek widzi wiele wariantów tej samej informacji, jest tak zdezorientowany, że nie potrafi już określić, czym jest prawda. Zdefiniowanie jej w dzisiejszych czasach stało się ekstremalnie trudne. I to jest problem, bo ludzie nie mają profesjonalnych narzędzi, żeby sprawdzić, co prawdą jest, a co nie. Zwykły konsument musiałby spędzić cały dzień na dziennikarskim śledztwie, na które zwyczajnie nie ma czasu.
Tymczasem dezinformacja ze Wschodu zbiera plony. Zmienia się podejście Polaków do wojny, powiększa się grupa osób negatywnie nastawionych do uchodźców z Ukrainy. Co się wydarzyło?
– Wydarzyło się kilka rzeczy. W tym roku ośrodki monitoringowe sfery mediów społecznościowych w Polsce po raz pierwszy odnotowały więcej negatywnych komentarzy dotyczących Ukrainy niż pozytywnych. Nie wynika to tylko z dezinformacji rosyjskiej, ale również z upływającego czasu i normalizacji związanej z dyskursem medialnym w Polsce na temat wojny. Niestety przyzwyczajamy się do tragicznych, złych informacji i wydarzeń wokół nas. Ukraina nie wzbudza już takich emocji w Polakach jak jeszcze dwa lata temu. Niestety, bo przecież nie zmieniło się wiele przez ten czas. Wielką sprawę przykryła codzienność.
Mieszkający wśród nas Ukraińcy – ci, którzy nas wspierają i nam pomagają – są jednocześnie, jak każdy inny człowiek, uczestnikami codziennych napięć, różnic interesów czy nieporozumień. W wielu kwestiach okazują się dla nas ogromnym wsparciem, w innych mogą wydawać się przeszkodą. Podsycane przez rosyjską propagandę napięcia sprawiają, że te naturalne trudności zaczynamy postrzegać jako problemy nie do rozwiązania. Myślę, że stąd, ze zwykłych konfliktów, które rosną do poziomu ogólnopolskich debat, bierze się ochłodzenie nastrojów społecznych. To naturalny proces tworzenia się społeczeństwa z udziałem imigrantów, co dopiero zaczynamy poznawać. Przypomnijmy sobie moment, gdy Polska wchodziła do Unii Europejskiej, i dyskurs zachodnich mediów o setkach tysięcy Polaków, którzy rzekomo „najechali” Zachód. Używam tego słowa z pełną świadomością, bo pokazuje ono, jak łatwo zbudować negatywny obraz przybyszów. Jeśli porównamy tamte narracje z dzisiejszym przekazem medialnym, zauważymy uderzające podobieństwo – zmieniła się jedynie technologia. Dziś to media społecznościowe, oparte na wzmacnianiu emocji, jeszcze skuteczniej podsycają lęki, uprzedzenia i poczucie zagrożenia.
Jak można skutecznie przeciwdziałać dezinformacji? Wydaje się, że państwa demokratyczne przegrywają tę walkę. Zdaniem angielskiego dziennikarza Petera Pomerantseva od zakończenia zimnej wojny Zachód nie ma żadnej strategii.
– Powiem coś, co pewnie czytelnikom „Życia Uniwersyteckiego” wyda się banalne, trochę jak wizyta u fizjoterapeuty, za którą płacimy 300 zł i słyszymy: ćwicz. Czujemy się zawiedzeni, że rozwiązanie z jednej strony jest tak proste, a z drugiej, że tak trudne do wykonania. Odpowiedź brzmi: edukacja. Jesteśmy nieprawdopodobnie w tyle w tym zakresie i mamy ogrom do nadrobienia.
Każdego roku od 11 lat organizujemy na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa konferencję, na którą zapraszamy nauczycieli, dzieci, rodziców, ekspertów, z którymi staramy się wypracować pewne standardy edukacji medialnej. Na WNPiD działa zespół zajmujący się naukowo tymi sprawami. Podejmujemy też współpracę w tym zakresie ze znakomitymi ekspertami z WSE czy WFPiK. Staramy się naciskać na decydentów politycznych, żeby edukacji medialnej w szkole było jak najwięcej, i okazuje się, że cały czas spotykamy się z dużym oporem.
Bardzo lubię koncepcję, że szkoła powinna „uczyć życia” i możliwie jak najlepiej odzwierciedlać rzeczywistość społeczną naszej codzienności. Być może młodzież, która spędza w internecie między sześć a dziewięć godzin dziennie, powinna proporcjonalnie tyle samo treści dostawać w szkole na temat internetu, po to, by coraz lepiej przygotowywać się do świata pełnego pułapek? Tymczasem kolejne zmiany programowe w ostatnich latach okazały się z reguły kosmetyką, która, owszem, mówi o zagrożeniach, ale bardzo często nie nadąża za nieprawdopodobnie szybkim rozwojem internetu. Używa przy tym starych metod do nauczania zupełnie nowych realiów. To się nie uda, młodzież jest zbyt krytycznie nastawiona do tak przedstawianego im świata.
Z czego wynikają opory przed wprowadzaniem nowych treści do edukacji?
– Z wielu przyczyn. Najprawdopodobniej jedną z nich jest to, że system edukacji w ogóle bardzo trudno zmienić. To jest ogromna rzesza pracowników szkół na każdym szczeblu w Polsce, którzy bardzo często boją się zmian. Wprowadzenie różnego rodzaju przedmiotów uwzględniających kwestie internetowe wymagałoby od nich wysiłku. Nie chcę powiedzieć, że nie mają woli, żeby go podjąć, ale konieczne byłoby wsparcie finansowe szkoleń, dodatkowych kursów. Niestety, jak to często bywa, pewne kwestie sprowadzają się do pieniędzy.
Krótkowzroczność i presja kalendarza wyborczego w Polsce utrudniają wprowadzanie długofalowych zmian. Reformy muszą dawać szybkie efekty, by zyskać poparcie wyborców, podczas gdy reforma edukacji to proces na wiele lat – wymagający przygotowania, wdrażania, ewaluacji i poprawy. Politycy rzadko myślą tak dalekosiężnie.
Dodatkowo częste i powierzchowne zmiany, skupiające się np. na liczbie lat spędzanych w podstawówce i liceum, zniechęcają do poważnych reform. Tymczasem szkoła musi szybko nadążać za zmieniającą się rzeczywistością i dostosować program do nowych wyzwań.
Był pan członkiem zespołu ekspertów doradzającego Ministerstwu Cyfryzacji w sprawie Ustawy o ochronie małoletnich przed dostępem do treści szkodliwych w internecie. Czemu służyć ma ta ustawa?
– Tak, doradzaliśmy w tej sprawie Ministerstwu razem z prof. UAM Agnieszką Stępińską z WNPiD UAM oraz wieloma innymi akademikami i przedstawicielami organizacji pozarządowych z całej Polski. Chodzi o zdefiniowanie treści, które uznawane są współcześnie za nieodpowiednie dla młodzieży. Nie chodzi tu o cenzurowanie internetu. Jestem głęboko przekonany, że różne wizje świata, z którymi młodzież się styka, mogą ją ubogacać. Jednak istnieją też perspektywy, które w okresie dorastania mogą wyrządzić dziecku krzywdę – wpływając negatywnie na jego rozwój psychiczny, poczucie bezpieczeństwa i kształtowanie się osobowości. Należą do nich bez wątpienia treści pornograficzne. Z przeprowadzonych już kilka lat temu badań na zlecenie Ministerstwa Sprawiedliwości wynika, że większość chłopców (60%) i niemal połowa dziewcząt (42%) w wieku 12 lat miała już z nimi pierwszy kontakt, a to są jeszcze dzieci. Nie trzeba specjalnie udowadniać, że pornografia pokazuje obraz życia seksualnego człowieka, który jest dla nich nieodpowiedni.
To był priorytet ustawy, ale uważamy, że treści przedstawiające przemoc wobec drugiego człowieka czy materiały ją normalizujące również powinny być w internecie ograniczane. Dotyczy to także wspomnianych brutalnych obrazów wojny. Tradycyjne media od zawsze stosowały podobne mechanizmy, na przykład oznaczając filmy jako dozwolone od pewnego wieku. Internet nie zawsze robi to skutecznie. Kliknięcie „tak, mam 18 lat” nie jest zdaniem ustawodawcy i zespołu doradczego wystarczającym sposobem na to, żeby chronić dzieci, które są z natury ciekawskie. Odpowiedzialnością dorosłych, ale przede wszystkim państwa jest to, żeby spróbować skutecznie takie treści ograniczyć. Wiemy, że nie da się całkowicie zablokować dostępu i część dzieci znajdzie sposoby na obejście zabezpieczeń. To jednak nie zwalnia nas z obowiązku podejmowania prób ich zaostrzenia. Dostawcy treści powinni wprowadzić skuteczną, bezpieczną i niebiometryczną weryfikację wieku, która ochroni dane użytkowników. To trudne zadanie, ale doświadczenie innych państw pokazuje, że nie jest to utopijne.
Kiedy możemy się spodziewać tej ustawy?
– Trudno powiedzieć. Wydawałoby się, że sprawa jest oczywista, moralnie jednoznaczna i wymaga szybkiego działania, więc przejdzie przez Sejm jak burza. Tak jednak nie jest. Sprzeciwiają się jej ci, którzy widzą w niej cenzurowanie treści medialnych, oraz sami dostawcy treści, obawiający się naruszenia swoich interesów. Wdrożenie wymaganych systemów wiązałoby się dla nich z kosztami, a jest konieczne, by wypełnili obowiązki wynikające z ustawy. Czekamy.
Inne kraje mają już takie uregulowania.
– Tak, i wolność internetu nagle z dnia na dzień tam nie upadła. W naszym przypadku może to wymagać szerszego namysłu politycznego, zwłaszcza że Polską rządzi obecnie koalicja kilku partii. Proces ten potrzebuje czasu, by wypracować ostateczny kształt ustawy – nie tylko pod względem merytorycznym, w czym uczestniczyliśmy, ale także politycznym.
Razem z prof. UAM Jarosławem Jańczakiem napisał pan artykuł, w którym pojawia się idea citizen science. W jaki sposób mogłaby ona pomóc społeczeństwu w walce z negatywnymi zjawiskami w internecie?
Edukacja jest ważna, ale – co potwierdzają badania prowadzone na WNPiD – równie istotne jest przywrócenie zaufania do nauki i naukowców. W ostatnich latach cała akademia cierpi na chorobę braku ufności ze strony zwykłego człowieka. Naukowcy to „mądrale”, którzy piszą długie, niezrozumiałe teksty, wiedzą lepiej od nas, a my nie lubimy takich, co próbują tłumaczyć nam świat. Odwracamy więc wzrok w kierunku tych, którzy mówią prościej, używają spiskowych teorii, tłumaczących świat znacznie łatwiej niż skomplikowane badania.
Idea citizen science, a więc nauki obywatelskiej, ma ten problem choćby w minimalnym stopniu przełamywać. Polega ona na włączaniu obywateli do badań. Prowadziliśmy projekt w międzywydziałowym zespole w ramach konsorcjum EPICUR na UAM dotyczący tego, jak młodzież i dorośli w różnych krajach Europy postrzegają zmiany klimatyczne. Sam temat był ważny, ale także to, jak prowadziliśmy badania. Zaprosiliśmy młodzież z VI LO w Poznaniu, która pomagała nam zdefiniować problem i stworzyć narzędzia badawcze. Następnie sama przeprowadzała ankiety wśród rodziców, dziadków i kolegów ze szkoły oraz współpracowała przy opracowywaniu wyników. Dzięki temu młodzi uczestnicy zobaczyli, jak wyglądają badania, jak ważna jest ich wiarygodność oraz dlaczego wiedza naukowa pozostaje najlepszym źródłem informacji. Zbliżamy się do prawdy, choć nigdy nie poznamy jej całej, mimo to staramy się być najbliżej, jak to tylko możliwe. Wydaje mi się, że to, obok edukacji, jest kolejna mała cegiełka, którą uniwersytet może dać społeczeństwu, czyli próbować włączać je do badań. Staramy się w ten sposób przeciwdziałać teoriom spiskowym i propagandzie, budując u młodych ludzi barierę ochronną przed takimi treściami. Pokazujemy im również, że nauka nie musi być skomplikowana – może być ciekawą przygodą, dobrą zabawą i źródłem satysfakcji. Myślę, że ocieplenie wizerunku nauki jest nam bardzo potrzebne i może zmniejszyć negatywne skutki problemów współczesnego świata.
W swojej pracy postulują panowie m.in. wprowadzenie transparentności algorytmów. Jak skłonić instytucje technologiczne do wzięcia odpowiedzialności za treści publikowane w mediach? Na razie cyfrowe giganty są temu bardzo niechętne.
– Duże korporacje medialne kierują się przede wszystkim zyskiem, traktując informacje jak produkt. Aby zmienić ich podejście, potrzebne są regulacje prawne i nacisk polityczny, zwłaszcza ze strony Unii Europejskiej, która ma większe możliwości niż poszczególne rządy. Prawo powinno wymusić, by firmy te uwzględniały dobro społeczne, ponieważ mają ogromny wpływ na miliardy ludzi i rozprzestrzenianie zarówno prawdziwych, jak i fałszywych informacji. Choć publikowanie nieprawdy nie jest dziś nielegalne, możemy ograniczać negatywne skutki takich działań – i tylko silne, dobrze przygotowane prawo to umożliwi.
Zobacz też: Dr Igor Ksenicz. Nowa zimna wojna?